Skąd pochodzisz kurczaku? – czyli jak czytać etykiety, do czego ma prawo klient i jaką wagę ma kilogram

Polecam świetną rozmowę z archiwalnego numeru Twojego Stylu z Katarzyną Bosacką i dr Małgorzatą Kozłowską – Wojciechowską, autorkami programu „Wiem co jem”. Panie propagują ideę Slow Food – świadomych zakupów. Dla wszystkich rozpoczynających drogę do zdrowia mają nieocenione porady :)

 

Twój styl: Certyfikaty, tajemnicze nazwy: eko, bio. Jak kupować zdrową żywność, żeby się nie naciąć?

 

Małgorzata Kozłowska – Wojciechowska: Ustalmy od razu: określenie „zdrowa żywność” jest nieporozumieniem. Innej na naszym rynku być nie może. Producent ani sprzedawca nie ma prawa wmawiać nam, że coś jest zdrowe, więc koniecznie musimy kupić to, a nie towar konkurencji. My sami, znając swoje potrzeby, możemy określić, że jakiś produkt jest dla nas dobry, czyli prozdrowotny.

 

TS: Na co więc musimy zwracać uwagę podczas zakupów?

 

MKW: Świadomy klient sprawdzi, z czego produkt się składa, w jaki sposób została przeprowadzona uprawa składników, jak przebiegała technologia spożywcza. To się mieści w filozofii Slow Food. Zanim coś włożysz do garnka albo rozsmarujesz na kanapce – pomyśl, nie spiesz się z decyzją.

 

TS: Ale to oznacza wnikliwe czytanie etykiety plus poszukiwanie w internecie, bo jak niby sprawdzę, jaką drogę przeszło mleko, zanim stało się twarogiem?

 

Katarzyna Bosacka: Ten wysiłek się opłaca. Teraz już w każdym supermarkecie mamy półkę z żywnością ekologiczną, organiczną itp. Bierzemy słoiczek z dżemem do ręki i co? Po pierwsze pomijamy wszelkie czary-mary typu „Pochodzi z terenów zielonych płuc Polski”. Szukajmy certyfikatów. Na przykład na jajku od kury zielononóżki mam stempelek „Ekogwarancja”. W domu wchodzę na stronę „Ekogwarancji”, wysyłam mail: kupiłam takie a takie jaja, chciałabym sprawdzić producenta, czy on rzeczywiście ma certyfikat, czy jest aktualny, bo przecież co rok trzeba go odświeżyć. Organ certyfikujący ma obowiązek o wszystkim mnie poinformować. To jedyny sposób sprawdzenia, czy produkt jest ekologiczny.

 

TS: Uff, dużo z tym zachodu.

 

KB: Prawda, ale coraz więcej ludzi przekonuje się, że poświęcenie więcej czasu zakupom to dobra inwestycja w zdrowie. Dopytywanie to nasze święte prawo. Sprzedawczyni ma obowiązek poinformować jaki jest skład pięknie wyglądającej różowej szynki. Jeśli mamy skrupuły, że zabieramy czas ludziom w kolejce, użyjmy wybiegu: twoje alergiczne dziecko nie toleruje jakiegoś składnika, powiedzmy – soi. Musisz sprawdzać, żeby nie zrobić mu krzywdy. A gdy dziesięć osób w ciągu dnia zapyta o skład, personel w końcu wystawi stosowną etykietę na widoku. Tak rodzą się zwyczaje konsumenckie. Klienci mają wielką siłę. Trzeba z niej korzystać.

 

TS: Zbiorowy protest, jak w przypadku BP, kiedy na całym świecie bojkotowano stacje tego koncernu? To była kara za wylanie do oceanu ropy.

 

KB: To działa. Przykład z działki sportowej. Jakiś czas temu pewne piwo sponsorowało klub Lech Poznań. Ale potem przerzuciło się na sponsoring Wisły Kraków, bo Wisła zaczęła lepiej grać w piłkę. I co stało się w Wielkopolsce? Klienci kibice przestali kupować piwo tego browaru – sprzedaż mocno spadła. Kara była dotkliwa.

 

TS: Spektakularne akcje. Na co dzień zostaję w sklepie sama ze swoimi drobnymi wyborami. Co mam robić?

 

MKW: Czytać informacje. Przeciętny klient sprawdza trzy rzeczy: cenę, datę przydatności i zawartość kaloryczną. Najbardziej myli cena, najwięcej mówi data przydatności.

 

TS: Dlaczego cena jest myląca?

 

KB: Bo rzadko dotyczy kilograma. Paczka czipsów za 80 gr? Każdy dzieciak sobie kupi. Lubimy to, co tanie. Ale zobaczmy: ile kosztuje kilo czipsów? Około 35-40 złotych! A ile kosztują ziemniaki do wyprodukowania takiej ilości? Wielokrotnie mniej. Za co płacimy? Ludzie ze Slow Food we Włoszech wytropili pewnego producenta czipsów, który robi tak: ziemniaki kupuje w Niemczech i transportuje na Sycylię, gdzie są myte. Potem jadą do Szwajcarii i tam się je kroi, w końcu znowu do Włoch, gdzie są smażone. Podróżują sześć tysięcy kilometrów, zanim znajdą się w paczkach! To ma sens? Nie, ale opłaca się producentowi.

 

TS: Powinna zadziałać wyobraźnia?

 

KB: I matematyka. Kiedyś obliczyłam, że cena kilograma jabłek w słoiczkach dla małych dzieci to… 26 zł. Jaka odmiana tyle kosztuje? Albo: cena kilograma wafelków oblanych czekoladą jest dwukrotnie wyższa niż cena kilograma czekolady! Dla mnie to były odkrycia.

 

TS: W głowie się może zakręcić. Przyjrzyjmy się dacie przydatności.

 

MKW: To kopalnia wiedzy o produkcie. Nie zapomnę, jak w Polsce w 1990 roku otworzył się pierwszy zagraniczny sklep delikatesowy Michel Badre. Cała warszawka stała godzinami w kolejce na ulicy Puławskiej. Ja też. Do momentu, kiedy na nie kupiłam butelki chudego mleka – to był rarytas, bo jeszcze w Polsce nie sprzedawano mleka o zawartości pół procent tłuszczu. Co było na etykiecie? Przydatność do spożycia: rok! Pierwszy raz zapaliła mi się lampka: „Czytaj informacje!”. Jak zaczęłam dociekać, okazało się, że mogłam tam zrobić zapasy nawet na dwa lata, do schronu atomowego można by je zabrać. A Slow Food to jest żywność, która ma się zepsuć w sposób naturalny: wyschnąć, skwaśnieć, spleśnieć.

 

KB: Lepiej więc trzymać się zasady: im krótsza data przydatności, tym lepiej. Im mniej dziwnych składników, tym lepiej. Jeśli czytamy, że w składzie są dodatki, których nie umiemy sobie wyobrazić – nie kupujmy. Bo jak na przykład wygląda pirosiarczyn sodu?

 

TS: Ważne informacje to mały druczek. A wytłuszczone hasło „Z dziewiczych łąk mazurskich” jest efektowne. Wszystkie te szczęśliwe kury i kozy jednak do mnie nie przemawiają.

 

MKW: Teraz mówimy o myleniu informacji z reklamą. Jasne, że producenci stosują chwyty. W stylu „Jeśli kochasz swoje dziecko, musisz mu kupić…”. Pamiętam reklamę cukierków Nimm 2, które miały być gwarancją: raz – miłości rodzica, dwa – dostarczania ukochanemu dziecku witaminy C. Nie było jej tam za grosz, słodycze zawierały głównie cukier, który osiadał na zębach i tuczył!

 

KB: Albo slogan: „Codziennie margaryna, codziennie rośnij”. Nie ma dowodów, że margaryna jest potrzebna, by rosnąć. Nie dodano w reklamie, że dzieciom do trzeciego roku jeść jej nie wolno. Te kampanie wspierają autorytety, gwiazdy. Myślą, że działają w dobrej sprawie, a konsumenci reklamę odbierają jako informację.

 

TS: Teraz czeka nas zmasowana kampania producentów mięs – rolnic stworzyli specjalny fundusz na promocję swoich produktów. W tym to się już chyba nie połapiemy.

 

KB: Dochodzimy do najważniejszego: żeby wybierać, trzeba mieć wiedzę.

 

TS: W stylu: dla dziecka lepszy indyk czy kurczak?

 

KB: Tak. Mięso z kurczaka jest dobre dla maluszka, pod warunkiem, że kurczak pochodzi z wolnego chowu. W sklepach rzadkość.

 

MKW: Musimy mieć świadomość, że tani drób pochodzi z chowu w strasznych warunkach. Sześć tygodni i kurczak gotowy.  Do paszy dodaje się mu antybiotyki. Po co? Kurczaki są ściśnięte jak śledzie w puszce. W takich warunkach kiedy zachoruje jeden – chorują wszystkie. Dlatego do jedzenia profilaktycznie dodaje się lekarstwa, które mają ustrzec przed zarazą. Natomiast indyki w ciasnocie giną. Dlatego ich hodowla odbywa się w znośnych warunkach, a to przekłada się na jakość mięsa. Małe dzieci powinny więc jeść raczej mięso z indyka.

 

TS: A jak to jest z mlekiem? Jakie mleko powinny pić dzieci?

 

MKW: Z tłuszczem. Odtłuszczone traci podstawową wartość – witaminy. E i D rozpuszczają się w tłuszczach, a skoro w mleku tłuszczu nie ma…

 

KB: Bywają produkty mleczne sztucznie wzbogacane. Ale co z tego, że płatki dla dzieci są wzbogacane o kompleks witamin? To nie jest to samo, bo te witaminy nie wchłaniają się tak dobrze jak podczas picia mleka.

 

MKW: Mleko jest jednym z zaledwie dwóch naturalnych źródeł pełnowartościowego białka (drugim jest białko jajka). Zawiera dziewięć niezbędnych aminokwasów, których człowiek sam nie potrafi wytworzyć. Poza tym w mleku jest beta-laktoglobulina i laktoza, czyli cukier mleczny, które umożliwiają wchłonięcie 80 procent wapnia.

 

TS: Skoro się uczymy, rozprawmy się jeszcze z mitem pewnej kontrowersyjnej ryby. Co z tą pangą?

 

KB: Beznadzieja. Panga nie ma żadnych istotnych wartości odżywczych. Widziałam naukowe porównanie polskiego pstrąga i pangi – ten pierwszy ma o niebo więcej białka, minerałów i zdrowych kwasów tłuszczowych. Panga jest jak wata! Producenci jednak ją kochają, bo jest idealna do hodowli – w pół roku dorasta do dwóch kilogramów. Dla porównania: żeby osiągnąć dwa kilogramy, karp rośnie dwa lata.

 

TS: Gdzie mam szukać takich informacji? Prawda jest niewygodna, bo komplikuje życie producentom i handlowcom.

 

KB: Nie ma u nas niezależnego pisma konsumenckiego. Musiałoby być dotowane przez rząd albo utrzymywać się tylko z prenumeraty. Inaczej – wciąż będziemy nabierani. Jaki chleb pani jada?

 

TS: Ciemny.

 

MKW: Czyli jaki?

 

TS: Ma ciemny kolor. Chyba jest zdrowszy, prawda?

 

MKW: Kolejna pułapka. Jakiś czas temu zaczęliśmy mówić, że pieczywo ciemne jest zdrowsze. Ale ciemne, czyli pieczone z mąki pełnoziarnistej, mielonej z otrębami. Co zaczęli robić producenci? Dodawać karmelu do pieczywa wyrabianego z mąki pszennej. Teraz używanie karmelu amoniakalnego jest zabronione, więc dodają słód jęczmienny, który również nadaje ciemne zabarwienie. Jakie słowo pasuje lepiej niż oszustwo?

 

MKW: Albo to: pewna uznana firma produkuje swoją wodę, wydobywając ją z czystych źródeł w górach. Ale mało kto wie, że ma i drugie źródło, ponad 600 km na północ, w niezbyt górskiej okolicy. Butelki trochę inne, ale nazwa i reklama w TV wciąż ta sama… A najśmieszniejsze, że tę informację można znaleźć na etykiecie.

 

TS: Chyba będę je czytać uważniej.

 

MKW: Musimy być czujni. Kiedy widzę czereśnie wielkości mandarynki, jestem przerażona, bo wiem, że nie ma takiego czereśniowego drzewa, które samo z siebie urodzi owoc takich rozmiarów. Trzymajmy się zdrowego rozsądku i dowiadujmy się więcej o tym, co jemy.



Copyright Monika 2021